Przejdź do treści

Ćwiczenia Ignacego Loyoli

Ćwiczenia Ignacego Loyoli

Moja przygoda z Ćwiczeniami zaczęła się bardzo nietypowo. Podczas jednej ze spowiedzi kapłan zadał mi pokutę: pięć minut szczerej rozmowy z Panem Bogiem. Pokuta ta wywołała we mnie popłoch. Od lat nie „rozmawiałam” z Bogiem. Wydawało mi się, że moje przyziemne sprawy nie interesowały nigdy i nie interesują Boga, a jeśli nawet, to moje życie jest bardzo proste i szare, nijak mu do jakiejś sakralności. Modliłam się, czytając psalmy albo odmawiając jakieś litanie, ale ta szczera rozmowa i to przez całe pięć minut wydała mi się czymś arcytrudnym.

Jednak – spróbowałam. I tak zaczął się czas moich pięciominutówek z Panem Bogiem. Czasami było to więcej niż pięć minut, ale nie narzucałam sobie jakiegoś dłuższego czasu. Świadomość, że to tylko kilka minut rozbrajała mój strach przed pustym siedzeniem na modlitwie. Jak się modliłam? Po prostu opowiadałam Panu Bogu o całym minionym dniu. I byłam bardzo zdziwiona, że Go to interesuje i obchodzi. Stan taki trwał ponad rok. Był to pierwszy w moim życiu tak długi okres systematycznej modlitwy, każdego dnia. Jeszcze nigdy wcześniej nie udało mi się tak trwać przy Bogu. Lekturami, które wspierały moją drogę, były książki Hansa U. von Balthasara, Czy Jezus nas zna? Czy my znamy Jezusa? Credo, Chrześcijanin i lęk, Burzenie bastionów. Balthasar często odwoływał się do Ćwiczeń i pisał o nich. Zaciekawiło mnie to, czym są te słynne Ćwiczenia.

Pewnego razu wypożyczyłam z biblioteki Ćwiczenia duchowe Ignacego. Była to niewielka książeczka. O samych Ćwiczeniach wiedziałam tylko tyle, że trwają trzydzieści dni i odprawia się je w zakonach. Przejrzałam wstęp książeczki i zapaliłam się do wykonywania ćwiczeń. Było jednak niemożliwością trzymanie się ściśle wyznaczonych przez Ignacego pór rozmyślań i modlitw. Było też niemożliwe odprawianie Ćwiczeń dzień w dzień. Pracowałam zawodowo, miałam jeszcze wiele innych obowiązków. Bywały dni, gdy padając ze zmęczenia ledwie zdobywałam się na własne pięć minut przed Bogiem. Niemniej, starałam się znajdować na Ćwiczenia około godziny, półtorej, gdyż wykonywanie ich według zaleceń Ignacego wymagało spokoju i czasu na refleksje. Poza tym Ćwiczenia były wyczerpujące psychicznie. To nie jest byle jakie ćwiczenie duchowe. To trud i wysiłek.

Po kilku dniach uświadomiłam sobie, że muszę się tym z kimś podzielić, że nie mogę wykonywać tych Ćwiczeń w samotności, że potrzebuję świadka. A z drugiej strony, że powinnam na tej drodze mieć jakiegoś doświadczonego opiekuna, który uchroni mnie przed ewentualnymi błędami. Zaczęłam spisywać własne przemyślenia, refleksje, doświadczenia, i te duchowo – religijne i te życiowe, które odżyły podczas Ćwiczeń. Poprosiłam jednego z księży jezuitów, aby zechciał przyjmować ode mnie to, co piszę. A w razie jakichś błędów na tej duchowej drodze – udzielił mi wskazówek i pomocy. I tak się zaczęło.

Odprawiałam swoje Ćwiczenia przez dwa i pół miesiąca. Niektóre rozmyślania przewidziane przez Ignacego na jeden dzień trwały u mnie przez wiele dni. Do niektórych rozmyślań wracałam, gdyż odzywały się po jakimś czasie, jakby nie były ukończone. Zapisałam kilkadziesiąt stron. Ksiądz jezuita wszystko cierpliwie czytał. I to była cała jego pomoc. Nie wtrącanie się i nie rzucanie się na moje zwierzenia. To była ogromna pomoc. I bardzo owocna. Bo wszystko, co dokonało się we mnie w czasie Ćwiczeń, dokonało się ze względu na mnie samą.

Co zawdzięczam tym Ćwiczeniom? Przede wszystkim uporządkowanie całej przeszłości, zapomnianej, chorej, biednej. Uporządkowanie oraz postawienie jej przed Bogiem. Oddanie Mu tej przeszłości, o której nigdy wcześniej z Nim – z różnych zresztą powodów – nie rozmawiałam. Były to na modlitwie wstrząsające dla mnie doświadczenia. Stawiać przed Jezusem wszelkie swoje cierpienia, rany, pretensje i doświadczać Jego zrozumienia, solidarności, pokoju. Po raz pierwszy w życiu doświadczałam, że Jezus mnie rozumie, że jest ze mną w tym wszystkim, i że „jest po mojej stronie”. Niejednokrotnie na modlitwie bronił mnie przede mną samą.

Rozważając każdego dnia jakiś fragment historii z życia Jezusa, jakiś urywek Ewangelii poznawałam Jezusa coraz inaczej, na nowo, jako Kogoś przy mnie, ze mną. To było jakby pierwsze poznanie, jakbym wcześniej, wierząc i praktykując przez całe życie, nie znała Jezusa. Był abstraktem, teraz stawał się Kimś Bliskim, przy moim ja. A ja opowiadałam Mu o tych wszystkich wydarzeniach z dawnej przeszłości, przykrych, bolesnych, w których byłam tak straszliwie sama, bo bez Jego obecności.

Bardzo dużo pisałam, co pomagało mi porządkować uczucie, przeżycia i dystansować się od przeszłości, wspomnień. Wszystkie te zapiski zanosiłam księdzu jezuicie. Jego milczenie było dla mnie wystarczającą akceptacją.

Kończąc Ćwiczenia wiedziałam, że dopiero teraz rozpoczyna się moja właściwa droga. Że te Ćwiczenia to nie był koniec, ale początek. Podjęłam postanowienie codziennej wieczornej modlitwy połączonej z lekturą Pisma św. Oraz codziennej rannej, krótkiej adoracji, podczas której przypominam sobie wieczorne postanowienia, refleksje i otwieram się na nowy dzień, na Jego łaskę.

Uświadomiłam też sobie, jak bardzo pragnę poznawać Jezusa; że pragnę dowiadywać się o Nim, Kim On jest i jaki jest wobec mnie; jak jest obecny w moim życiu i przy mnie. Rozpoczęłam lekturę Ewangelii św. Łukasza. Rozważałam ją kilka miesięcy. (Obecnie czytam Ewangelię Mateusza.) Czytanie i rozważanie nie nudzi. Za każdym razem, gdy sięgam po tekst, często dawno mi już znany, doświadczam niesamowitej sytuacji: ten tekst ma swoje punkty odniesienia do mnie, do mojej konkretnej sytuacji, koresponduje z nią. Dla mnie to jeszcze jeden dowód Jego Obecności.

Od dwóch lat trwam w postanowieniach powziętych podczas Ćwiczeń. Czasami wracam do swoich zapisów. Uważam, że dzięki Ćwiczeniom moja wiara ożyła, a Jezus, Bóg stał się Kimś „po mojej stronie”, broniącym mnie przed własnymi samooskarżeniami, wyrzutami. Kimś będącym przy mnie rzeczywiście, realnie zwłaszcza wtedy, gdy jest trudno. Kto nie żąda ode mnie rozrachunku z czasu dnia, ale cieszy się nim wraz ze mną lub rozważa problem nieuporządkowania w jakiejś dziedzinie. Grzech nie jest abstrakcją. To wydarzenie, które mnie samą boli; sytuacja, którą sama chciałabym zmienić – a On jest światłem rozeznania, pomocą, dobrą myślą, pokojem. Ćwiczenia zmieniły także całkowicie moje traktowanie sakramentu pokuty. Jest to sakrament wzrostu. Porządkowania w sobie życia. Sakrament pokoju.

Dziękuję Panu Bogu, że pozwolił mi odprawić te Ćwiczenia we właściwym dla mnie momencie życiowym. Jestem Mu wdzięczna za obfitość łask.

Kiedy jest mi szczególnie trudno w życiu, kiedy wszystko we mnie pragnie zrzucić z siebie ten ciężar pełnienia Jego woli, powtarzam modlitwę Ignacego: „Daj mi tylko miłość Twoją i łaskę, a to mi wystarczy”.

Publikacja: „Życie Duchowe” 2003/36