Przejdź do treści

O wiarę przyjazną wobec niewierzących

O wiarę przyjazną wobec niewierzących

Tekst o. Wacława Hryniewicza (TP nr 8, 2000r) O wiarę przyjazną wobec niewierzących wywołał we mnie wiele refleksji i pytań. Być może moje spostrzeżenia wobec poruszonego problemu będą w kilku punktach odmienne, gdyż po pierwsze: jestem osobą świecką i mój kontakt z niewierzącymi ma nieco inny charakter niż osoby duchowej; po drugie: sama przez wiele lat deklarowałam się jako osoba niewierząca i moje doświadczenia, troszkę się różnią od opisanych.

O istnieniu niewierzących dowiedzieć się dziś można z ambony (np. wtedy, gdy podawana jest statystyka parafian uczęszczających i nie uczęszczających – „niewierzących?” do kościoła), w szkole (np. gdy sporządza się listę uczniów uczęszczających na katechezę lub przygotowuje do sakramentów), w przypadku potwierdzania sakramentami ważnych faktów życiowych, rzadziej z bezpośrednich rozmów z ludźmi. Kwestia wiary i niewiary, jako temat osobistej rozmowy, nie funkcjonuje bowiem w szerszym obiegu (funkcjonuje zaś temat wiary, religii w kontekście innych religii, wyznań). O sprawach tak intymnych, jak wiara, dyskutuje się w gronie najbliższych lub… anonimowo. Często natomiast uprawia się krytykę ludzi Kościoła, instytucji kościelnych czy też działalności publicznej związanej w jakiś sposób z Kościołem.

Kontakty międzyludzkie, te najzwyczajniejsze i najpowszechniejsze, opierają się na co dzień – w domu: na relacjach sąsiedzkich i grzecznościowych; w pracy: na relacjach współodpowiedzialności za powierzone zadanie; w miejscach publicznych: na relacjach konsumenckich. Nie ma tu miejsca na doszukiwanie się i selekcjonowanie kontaktów z ludźmi; wręcz przeciwnie: ich wiara czy niewiara nie ma znaczenia (to dobrze czy źle?). Dlatego nie w pełni rozumiem myśl o.Hryniewicza, że rzadko niewierzący spotykają się u nas z postawą szacunku, zrozumienia, życzliwej wrażliwości, otwartości. No chyba, że ktoś nie postrzega na co dzień sąsiadów, współpracowników, sprzedawczyni, urzędnika, koleżanek, kolegów, dzieci, rodziny ale… wierzących i niewierzących albo… konstelacja znajomych zmienia mu się w niedzielę i od święta.

W tym miejscu trzeba by było odróżnić od siebie dwie postawy ludzkie. Pierwszą prezentują ci, którzy w różny sposób wyrażają swój krytycyzm wobec Kościoła, Boga, religii czy wiary przez co często narażają się na opinię ludzi „niepewnych”, a nawet ludzi niewierzących. Głos ich jest przez tzw. wierzących nie do przyjęcia. Kwalifikacje wiary i niewiary narzuca się im, a ich samych pozbawia się resztek pewności rozumienia siebie samego, swego duchowego wnętrza i Boga.

Do drugiej grupy zaliczyłabym takie osoby, u których podstawę wszelkich decyzji stanowi ich wolna wola niemotywowana religijnie. W zależności od przeżywania i doświadczania swojej niewiary będzie można zauważyć tu ludzi zarówno włączających się w dyskurs z wierzącymi, jak i zupełnie obojętnych na kwestie religii.

Przypomnijmy, że teologia dogmatyczna rozróżnia: ateistów (negują oni wiarę jako akt), niewierzących (atakują on wiarę jako postawę, nie wykonują aktu wiary i nadziei), obojętnych religijnie (dla nich nie istnieje praktycznie ani problem Boga, ani problem religii), bezbożników (wojujących ateistów deprymujących wartości religijne i nadprzyrodzone) oraz apostatów (odstępców od wiary) i heretyków (zniekształcających wiarę).

Swego czasu poszukiwałam „fachowych” i rzeczowych publikacji podejmujących współcześnie problem wiary i niewiary, ale z mizernym skutkiem. Namiastkę wiedzy i poczucia wspólnotowości z „rodzajem ludzkim” dała mi natomiast lektura wielu czasopism o charakterze katolicko – społecznym i kulturalnym. Mam tu na myśli min. liczne ankiety prowadzone za pośrednictwem gazet, poruszające problemy ważkie, często właśnie te, które stają się przyczyną odejścia człowieka od Kościoła lub Boga. Przykładowo: Znak ogłosił i przeprowadził w latach 96 – 99 ankiety dotyczące spowiedzi, modlitwy, kapłaństwa, związków psychologii z religią, Więź w 98 – o chodzeniu lub nie chodzeniu do kościoła. Również TP użycza na łamach swego pisma głosu ankieterom różnych wyznań i światopoglądów. Liczny udział ludzi przeróżnych „opcji duchowych” w tego typu anonimowych okazjach odsłonięcia swojej prawdziwej twarzy, świadczy o tym, że chrześcijaństwo postrzegane jest jako religia ekumeniczna, otwarta i przyjazna. Postrzegane jest jako jedna z wielu, z którą można nawiązać kontakt. Oraz jako ta, od której – mimo wszystko – oczekuje się odpowiedzi i z której zdaniem się liczy. Publikacja głosów różnych, tych „przeciwnych” także, świadczy nie tylko o poszanowaniu każdego człowieka, biorącego udział w publicznej debacie, ale również o uznaniu jego prawa do mówienia „nie”. Czy wiara chrześcijan nie powinna być wiarą przyjazną wobec ludzi niewierzących? – pyta o. Hryniewicz. Według mnie – jest nią. Tylko, że ja ten przyjazny stosunek upatruję w nieco innym miejscu.

Za dobro uznałabym również fakt, że wartości, które korzeniami sięgają etyki chrześcijańskiej, epoka nowożytna przyswaja jako swoje, własne, „świeckie”. Ta tendencja świadczy chyba jak najlepiej o istocie ludzkiej, która nie oglądając się na motywacje religijne, dąży do dobra zgodnie ze swoją naturą. I odwrotnie, świadczy o sile oddziaływania religii, zasymilowania się z nią tego co „świeckie” i uznania jej prawd za swoje.

Niezupełnie zgodzę się z myślą, że w świeckim systemie wartości religia przestała spełniać rolę inspirującego kryterium. Czy oczy świata nie są zwrócone w momentach rozeznawania wartości, w chwilach decydujących o tym, co dobre na Kościół, na Rzym? Czyż głos Kościoła dotyczący aborcji, eutanazji, kary śmierci, inżynierii genetycznej, transplantacji, poszanowania praw i godności człowieka nie jest donośny i słyszalny?

Zastanawiam się także nad kwestią czynienia dobra, jako warunkiem pierwszym, podstawowym i pierwotnym dla osiągnięcia zbawienia. Ksiądz Hryniewicz, jeśli właściwie zrozumiałam jego refleksję, kładzie wielki nacisk na wartość dobra, jako wartość sakralną i zbawczą; wartość otwierającą każdemu człowiekowi, w znany tylko Bogu sposób, bramy raju. Elementarnym mianownikiem, do którego należy sprowadzić w ostateczności każdy ludzki los, jest czynienie dobra. Otóż: i tak, i nie. Odnoszę wrażenie, że przesłanie znacznej części artykułu można by wyrazić słowami: „choć jesteś niewierzący, nie martw się, nie jest z tobą jeszcze tak źle. Jeśli czynisz dobro możesz liczyć na zbawienie i łaskę u Boga. Liczy się tylko dobro.” Takie ujęcie sprawy otwiera dwa przeciwstawne nurty myślowe. Pierwszy: mówi się tu o zbawieniu niewierzących jakby „za nich”; nie muszą oni zmieniać swojej postawy, wystarczy dobry czyn. A przecież w dzisiejszych czasach, w Polsce, nie ma niewierzących tylko dlatego, „że nie wiedzą”, co to takiego Bóg, wiara, religia, Kościół. Są niewierzącymi z wyboru. Z własnej woli rezygnują z tego, co chrześcijanie nazywają zbawieniem. Po co więc w takim razie podawać „danie”, o które nikt nie prosi? Poza tym, jeśli wystarczy samo czynienie dobra, aby być zbawionym, to po co w takim razie wysiłek wiary i Kościół – Mistyczne Ciało Chrystusa?

Ksiądz Hryniewicz pisze również: Człowiek opowiadający się za dobrem staje się uczestnikiem zbawienia także wtedy, gdy nie zdaje sobie z tego sprawy lub gdy jest niewierzący.; Każdy czyn, którego człowiek pragnie dokonać w służbie tego, co uznaje za dobro (…) jest w rzeczywistości także służbą Bogu. Dalej czytamy: Chciałbym uprzedzić zarzut, iż tego rodzaju myślenie jest jakąś subtelną formą religijnego imperializmu usiłującego zawłaszczyć to, co w ludziach niewierzących jest z dobra i prawdy. A czymże innym są takie określenia jak: każdy, nikt, wszyscy? Skoro jestem niewierzący, jakie prawo ma ktoś inny do przyporządkowywania mnie rzeczywistości, z którą nie chcę mieć nic wspólnego?

Drugi nurt myśli biegnie w zupełnie inną stronę: Jak to dobrze, że choć jestem niewierzącym (nie wierzę, bo np. nie potrafię, nie mogę, choćbym chciał), że moje dobre czyny mają jakąś wartość sakralną; jak to dobrze, że „chociaż tyle” wystarczy ewentualnemu Bogu i mojej ewentualnej wieczności. Jak to dobrze, że chrześcijaństwo jest takie otwarte.

Zdaję sobie sprawę, że wypowiedź moja jest chaotyczna i miejscami przeczy sobie. Może dlatego, że w żadnej z wymienionych rzeczywistości nie mogę się zakorzenić? Zakończę wiec słowami J.Ratzingera, które cytuje ks. R.Rogowski w swojej książce Światłość i tajemnica: „zarówno wierzący jak i niewierzący, każdy na swój sposób, doświadcza zwątpienia i wiary. Tak jak wierzący wie, że mu zawsze zagraża niewiara, i tę niewiarę musi zawsze odczuwać jako nieustanną pokusę – tak dla niewierzącego, wiara pozostaje na zawsze zagrożeniem i pokusą w jego pozornie na zawsze zamkniętym świecie. Nikt więc nie może uniknąć całkowicie ani wątpienia ani całkowicie wiary; dla jednych wiara będzie istniała przeciw wątpieniu, dla drugich przez wątpienie i w formie wątpienia.” Można wiec paradoksalnie powiedzieć, że wierzący wierzy wbrew niewierze, a niewierzący nie wierzy wbrew wierze.

Publikacja: „Tygodnik Powszechny” 2000/12