Przejdź do treści

Wróciłam z dalekiej podróży

Wróciłam z dalekiej podróży

W chodzeniu i nie chodzeniu do kościoła przeszłam przez wiele etapów. Postaram się je umotywować, a przy okazji odpowiedzieć na pytanie, co takiego widzę we mszy świętej, że na nią chodzę lub nie.

Przez pierwsze 13-14 lat życia chodziłam do kościoła, przystępowałam do sakramen-tów, tak jak mnie uczono w domu i na religii, nawet nie przypuszczając, że może być inaczej. Rozpoczynając naukę w szkole średniej. zetknęłam się z ruchem oazowym i pielgrzymką. Zaangażowałam się bardzo mocno w przeróżne formy działalności kościelnej, które rzecz jasna miały na celu ożywienie wiary i zainteresowań religijnych. Chodziłam do kościoła nie tylko na niedzielne msze święte; chodziłam również na spotkania modlitewne, formacyjne, itp. Uprawiałam aktywnie zalecane formy pracy nad sobą, prowadziłam grupy formacyjne, wyjeżdżałam na letnie rekolekcje. Byłam pełna entuzjazmu dla Boga i Kościoła. Z tego okre-su zbliżenia się do Kościoła wyniosłam pogłębione zrozumienie Eucharystii oraz wewnętrzne przekonanie, że udział we mszy świętej jest tylko wówczas pełny, gdy przyjmuje się komunię świętą. Dlatego też, od tego momentu, chodzenie do kościoła nabrało dla mnie szczególnego znaczenia. Bardzo ożywiło się moje życie sakramentalne. Przez wiele lat miałam stałego spowiednika, któremu zawdzięczam pomoc w pokonywaniu trudności związanych ze spo-wiedzią; zwłaszcza, że maksymalistyczne wymagania stawiane samej sobie nieraz kończyły się bolesnym fiaskiem. W połowie szkoły średniej przeżyłam bardzo tragiczne wydarzenie, które oddziaływało na mnie przez wiele następnych lat. Odkryłam wówczas, że oaza, poza modlitwą (cudownym antidotum na wszystko) nie może mi nic zaofiarować, w niczym po-móc. Jedni – nie chcieli, drudzy – nie wiedzieli jak, jeszcze inni – mieli dobre chęci, ale zabra-kło im wyobraźni i mądrości. Nie winię tu absolutnie oazy za moje późniejsze odejście od Boga i Kościoła, bo przyczyn było wiele i złożonych, ale oaza ukształtowała we mnie pewne mityczne doświadczenie Kościoła, nierealne, którego odbrązawianie zajęło mi sporo czasu i niemało mnie kosztowało. Trwałam jeszcze długo w tej wspólnocie, żyjąc namiastką nadziei na pomoc. Chodziłam do kościoła bardzo często, codziennie czytałam Pismo Święte, szukając w Słowie Bożym potrzebnych mi łask. Pogłębiałam swoją wiarę, czytając książki religijne, dużo rozmawiałam z przyjaciółmi, z księżmi o Bogu. Bóg był dla mnie Kimś niesłychanie bliskim, z Kim ciągle rozmawiałam i przebywałam w swych myślach, codziennym działaniu. Z drugiej strony, w miarę narastających problemów, których nie potrafiłam rozwiązać, w miarę doświadczanego cierpienia, którego nie pojmowałam i nie umiałam znosić, coraz częściej odczuwałam opuszczenie przez Boga. Nakładało się ono na dojmujące przeżycie psychiczne-go odizolowania od grupy przyjaciół, oazy, której jedynym celem była wesoła piosenka i zbiorowe modlitwy.

W czasie ogólniaka i studiów zdarzały mi się okresy nie chodzenia do kościoła. Miały one dwojakie przyczyny. Trudności związane ze spowiedzią i poczucie obcości, a nawet ja-kiejś wrogości Boga wobec mnie. Byłam osobą z nadmiernie rozwiniętym poczuciem winy. Boga umieściłam na miejscu Oskarżyciela. Taka relacja nie mogła się ostać na dłużej. Pro-blem przystępowania do spowiedzi, mimo przyjaznej postawy kapłana, zawsze spędzał mi sen z powiek. Kiedy nie potrafiłam zdobyć się na rozmowę mijało nieraz kilka długich tygodni czy miesięcy, podczas których świadomie unikałam kościoła, a swoją w nim obecność uważa-łam za zbyteczną i niepożądaną. Narastające zaś problemy osobiste, których rozwiązania nie widziałam możliwości, powodowały, że Bóg jawił się jako Ten, który może, ale nie chce mi pomóc.

W okresie, gdy chodziłam do kościoła, czyli wówczas, gdy nie tylko byłam na mszach świętych niedzielnych i przystępowałam do komunii, ale chodziłam na niejedną mszę w tygo-dniu i rozmawiałam z Bogiem, modliłam się gorąco o to, by w przyszłości nigdy nie pozwolił mi odejść od Siebie na zawsze. Bałam się, że kolejny odwrót od Boga będzie tym ostatnim, a odchodziłam na coraz dłużej. Sądzę, że ta huśtawka trwania przy Bogu i odejścia od Niego wynikała zarówno z naturalnej przyczyny dorastania, jak i z niewspółmiernej rozbieżności pomiędzy Bogiem głoszonym przez Kościół, przez oazę, a Bogiem doświadczanym przez mnie za pośrednictwem konkretnych działań bliskich mi ludzi i moją wewnętrzną, psycholo-gicznie umotywowaną wizją Boga.

W końcu odeszłam. Na kilka lat.

Myślę, że było to bardziej odejście od Kościoła, niż od Boga; odejście od nadmiaru obciążeń, które Kościół w moim mniemaniu na mnie nakładał; odejście od obrazu Boga ukształtowanego przez dotychczasowe życie, przez doświadczenia oazy.

Nigdy żadne intelektualne wątpliwości czy naukowe poglądy nie były dla mnie przy-czyną opuszczenia Boga. Nauka, owszem, towarzyszyła mi w kształtowaniu obrazu Boga, ale zawsze na płaszczyźnie wiedzy, a nie wiary. Dopiero w wiele lat później odkryłam, że brak wiedzy lub jej ignorancja może zdeformować lub zniszczyć pozytywne doświadczenie reli-gijne. Na przykład wiele rzeczy, o które wewnętrznie obwiniałam Boga lub siebie, znalazło swoje uzasadnienie w prostych prawidłach psychologicznych. Przez długi czas mojego niechodzenia do kościoła nastąpił we mnie radykalny zwrot w kierunku wiedzy. Poszukiwałam i dociekałam przyczyn swoich problemów w nauce. Nie rozumiałam, dlaczego wiarę przeciwstawia się wiedzy i dlaczego trzeba wybierać. Racjonali-zacja moich cierpień przez naukę przyniosła mi ulgę. Nie będąc zaś psychicznie w stanie po-dejmować aktów wiary, negowałam ją. Sadzę, że ta negacja była swoistym aktem wyznania pragnienia wiary. Był okres, że uznawałam się za osobę niewierzącą. Nie chodziłam do ko-ścioła, sprzeciw wywoływało we mnie wszelkie mówienie i słuchanie o Bogu; dostrzegałam głupotę i naiwność kościelnej religijności, jej magiczny rytualizm, jej deklaratywność bez pokrycia i krzywdzący osąd człowieka zawarty w autorytatywnych stwierdzeniach na temat jego kondycji pełnej ułomności i ograniczoności.

Powrót do Boga, którego zaczęłam później odkrywać i poznawać na nowo, samo – dzielnie, trwał dwa, trzy lata i następował etapami. Początkowo usiłowałam myśleć o Bogu poza Kościołem, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że sakramenty stanowią meri-tum wiary. Postanowiłam jednak do niczego się nie zmuszać i być cierpliwą. Przez kilka mie-sięcy chodziłam do kościoła na niedzielne msze jako niezaangażowany obserwator, z cieka-wości: co ci wszyscy ludzie w „tym” widzą?; jak oni to robią, że się nie buntują, że są w ko-ściele, przecież to takie trudne. Wsłuchiwałam się w język Kościoła na przemian z ironią, sceptycyzmem, odrzuceniem, czasami jednak z otwartą neutralnością. Język Kościoła jest nie tylko archaicznym, sprzed dwóch tysięcy lat, ale językiem innej rzeczywistości. Być może jedynym możliwym dla głoszenia Boga. Tajemnicy, o której usiłuje się cośkolwiek powie-dzieć nie inaczej, jak za pomocą symboli, przypowieści, metafor, rytów. Może dlatego Ko-ściół zdaje się być tak odległy od człowieka, tak niezrozumiały? Trawiłam ten problem przez długi czas, adoptowałam swój umysł, dojrzewałam do tej płaszczyzny „kontaktu”. Zmianom intelektualnym towarzyszyły też zmiany w psychice, duchowe. Kiedy zaczynałam na nowo chodzić do kościoła, czułam się jak osoba po doznanym ciężkim szoku. Stałam na mszy, ale nie byłam w stanie otworzyć ust, jak niemowa. Takie bierne uczestnictwo w Eucharystii było całą moją modlitwą, na więcej nie mogłam się zdobyć. Jakże dziś jestem wdzięczna tym wszystkim ludziom głośno modlącym się obok mnie i śpiewającym w kościele. A to wcale nie powszechne zjawisko, bo tylu innych stoi w kościele, milcząc lub szepcząc modlitwy. Może to tacy jak ja?

Kolejnym krokiem była spowiedź. I znów miesiące chodzenia do kościoła i do spo-wiedzi, w niemym trwaniu. Mimo spowiedzi nie przystępowałam do komunii. Nie mogłam się psychicznie przemóc. Nie czułam potrzeby przyjmowania Boga do serca. Nie byłam jesz-cze gotowa. Gdy mówiłam to kapłanowi, nie rozumiał. Ja sama też. Wiedziałam tylko, że nie wolno mi się w tym przypadku przymuszać; że wszystko ma swój czas; że chcę w tym tak ważnym akcie, postępować w sposób wolny; i że to Bóg obdarzył mnie tą wolnością. Modli-łam się o to, by chcieć chcieć. W przeszłości wiele rzeczy czyniłam nie od siebie, ale właśnie dlatego, że tak trzeba, że tak wypada, że tak ksiądz każe. I wierzyłam, że to są moje akty. I co? To nie była moja wiara ani wolność. Dom budowany na pisaku runął, „a upadek jego był wielki.” Nie będę tu więcej pisać o problemach w porozumieniu się z kapłanem na ten temat, ani o moich psychicznych kosztach. (Czasami zastanawiam się skąd taka nieufność Kościoła wobec człowieka. W sądzie oskarżonemu trzeba udowodnić winę ponad wszelką wątpliwość. A w Kościele czuję się czasem tak, jakbym ponad wszelką wątpliwość musiała udowadniać swoją niewinność.) Długo oswajałam się z Bogiem. Dalej, następne etapy doświadczeń. Dziś przystępuję do komunii, od niedawna cieszę się słysząc własny głos wśród innych, na Eucha-rystii. Wróciłam z dalekiej podróży, osiedliłam się w zupełnie innym miejscu.

Sadzę, że chodzenie – nie chodzenie do kościoła jest tylko czubkiem góry lodowej. Przynajmniej u mnie. Długo zastanawiałam się powracając „z dalekiej krainy” do Boga, po co mi Kościół, po co msza. Można być wszak wierzącym i bez Kościoła. A co więcej, jest to łatwiejsze, prostsze. Kościół jest trudny, czasami bardzo boli. Dziś jednak wiem, że Kościół, Eucharystia, sakramenty są ogromnym skarbem i dobrodziejstwem dla mnie, która sama chwilami nie wie, czy to czego doświadcza jest wiarą i jak wierzyć. Mam problem z modlitwą osobistą, idę do kościoła na mszę, wówczas się modlę i wiem, że to jest dobre. Liturgia Eu-charystii jest centrum mojej modlitwy. Może to zabrzmi banalnie, ale chodzę na mszę po to właśnie, by się modlić.

Chodzę do dwóch kościołów. Do kościoła parafialnego, gdzie msza leci za mszą jak na taśmie. Parafia jest ogromna i „przerób” również. Kościół jest zadbany, parafia dobrze zorganizowana. Msze najczęściej odbywają się w koncelebrze, przy zapełnionych po brzegi ławkach. Głośno, wyraźnie, szybko. I do kościoła jezuitów, gdzie w tygodniu ławki świecą pustkami, gdzie panuje półmrok, cisza, a msza odbywa się jak w zwolnionym tempie z cele-bracją każdego niemal szczegółu liturgii. W zależności od stanu ducha i potrzeb wewnętrz-nych wybieram miejsce na swoją modlitwę. Przystępuję do komunii świętej, bez której uczestnictwo we mszy nadal uważam za ułomne. Choć dziś już nie przekreślam siebie, gdy jest inaczej. To też dar: „Bo choćby i z daleka iść za Zbawcą – to też coś znaczy.”

Bardzo często słyszę narzekania na powierzchowne uczestnictwo ludzi we mszy, na pozbawiony głębi, niedojrzały, „oklepany” ich udział w sakramentach. Ja sytuuję się na anty-podach tego zjawiska. Szukam ratunku dla ocalenia swojej wiary. Może to tylko uporczywa prośba o cud jej zmartwychwstania poprzez fizyczne i rytualne uczestnictwo w sakramentach? Nie wiem. Żałuję, że w kwalifikacjach teologicznych funkcjonują dziś tylko dwa mode-le: wiara i niewiara. Czasami tęsknię do mistycyzmu zapadłego średniowiecza. Ocalał on przed deprecjacją wszelkie stany duszy człowieka, który chciał być przy Bogu, mimo we-wnętrznie doświadczanych aktów sprzeczności. Mówiono wówczas o pustce, o ciemnej nocy duszy, o próbie duchowej. Widziano również o tym, że wszelkie tego typu doświadczenia nie są kwestią dnia i godziny. Pocieszam się tą mistyką; może święty to ten, kto nie daje sobie tak łatwo wmówić, że jest niewierzącym lub kiepsko wierzącym tylko dlatego, że nie przeżywa Boga tak jak według ambony powinien.

Uczestniczę w Eucharystii, przystępuję do spowiedzi, bo widzę w tym swoją drogę, swoją szansę na bycie przy Bogu. Uważam, że Eucharystia jest najbardziej pełnym jakościo-wo aktem oddawania Bogu czci i uwielbienia. Udział w niej jest jakby szczytowym momen-tem zjednoczenia się z Bogiem; jest też dopuszczeniem człowieka do bycia realnie świadkiem tajemnicy miłości Boga względem człowieka i miłości Osób w Trójcy.

Są takie msze, na których włączam się w tę mistykę utkaną z trudnych i wielkich słów. Fascynuję się nimi. Idę do kościoła, bo znów pragnę je usłyszeć, znów pragnę być dopusz-czoną do oglądania i słuchania tej Tajemnicy. Ale są i takie msze, na których moja bierność i rozproszenie tak mnie pochłaniają, że z trudem słucham głosu kapłana i ludzi, ale tym więk-sza moja wdzięczność, że wystarczy tylko tam być, a Eucharystia jest sprawowana.

Na jednym z teleturniejów Familiady padło pytanie: „Gdzie ludzie wchodzą za dar-mo?” Wiadomo: park, las, biblioteka. Była też odpowiedź: kościół. Jak dobrze, że są tacy, co tak kojarzą. Przypominają się piękne słowa Izajasza (55,1): „O, wszyscy spragnieni, przyjdź-cie do wody, przyjdźcie choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, dalejże kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko!” Przyjdźcie. Bez żadnych warunków. Na tym polega cena Boga, że On się nie ceni. To ludzie, którzy Go sobie zawłaszczają, handlują Nim jak na ewangelicznym placu w świątyni.

W ankiecie jedno z pytań dotyczy tego, co zniechęca lub przyciąga w liturgii. Sadzę, że idzie w tym pytaniu o pewne formy zewnętrzne i organizacyjne. To prawda, są one ważne. Można je chwalić lub krytykować, ale nie myślę, by mogły one w istotny sposób wpływać na czyjeś chodzenie lub niechodzenie do kościoła. To przecież drobiazgi, często subiektywne spostrzeżenia. Czasami Eucharystia jest piękna i przyozdobiona, a czasami naga i uboga jak stajnia w Betlejem. Więc może, nie to co zniechęca, ale to co przeszkadza lub nie służy lep-szemu uczestnictwu w liturgii, co rozprasza w modlitwie. Wymienię kilka przykładów.

Kazania. Bardzo rzadko dotyczą czytań liturgicznych. Nie są kazaniami o dobrym Bo-gu, ale o złym człowieku i o złym świecie, w którym żyjemy; o tym jacy powinniśmy być, ale nie jesteśmy bo … . Albo kazania – wykłady teologiczno-naukowe. Nie wspominając już o języku kazań. Nieocenioną perełką są kazania o Bogu i Jego dobroci. (Może księża, Kościół nie wierzą już w dobro; nie wierzą, że dzisiejszy człowiek chce być i jest dobry – jak Bóg?)

Organizacja, a raczej chaos. Na przykład bieganie ministranta między ołtarzem a za-krystią, bo stojący przy ambonce kapłan szuka jakiejś kartki lub mszału; bo świeca niezapalo-na; bo wcześniej nikt nie sprawdził czy mikrofon działa.

Brak dwóch czytań w niedzielę. Często słyszy się tylko jedno czytanie. A już noto-rycznie w wigilię niedzieli, w sobotni wieczór, na mszy z niedzieli czytane jest tylko jedno czytanie poprzedzające ewangelię.

Afektacja i emocjonalizm. Przeszkadza, gdy ksiądz sprawujący mszę, akcentuje takie, a nie inne słowa lub gesty liturgii, bo uważa je za jedyne i najważniejsze.

Sposób udzielania komunii. Wolałabym ją otrzymywać na rękę.

Niejednolitość zachowań – gestów, postaw wiernych – na liturgii. Wstawanie lub klę-kanie wówczas, gdy padają słowa modlitwy lub wezwania do niej. Myślę, że wynika to z nie-dbalstwa księży. Ludzi można w kościele nauczyć wielu rzeczy. I ludzie chcą tych zmian. „Stare babcie” dziś pierwsze podnoszą się z kolan po przeistoczeniu, pierwsze ustawiają się w procesji do komunii, pierwsze wyciągają rękę na znak pokoju. Brakuje nam wzorów i kultury liturgicznej.

Co się podoba?

Czasami dobór pieśni, przemyślanych tematycznie do czytań i do fragmentów mszy. Dobry głos lektora śpiewającego psalm.

Podoba się, gdy po słowach „Przekażcie sobie znak pokoju” (szkoda, że nie „Prze-każmy sobie znak pokoju”), kapłan czyni znak głową w kierunku wiernych.

Podoba się, gdy ksiądz proboszcz pod koniec swojej południowej niedzielnej mszy, przed błogosławieństwem, życzy krótko wszystkim parafianom miłego wypoczynku, dobrej pogody na spacer, ciepłych chwil w gronie najbliższych, a w tygodniu owocnej pracy, na-tchnień Ducha Świętego w nauce… Ten szalenie miły i sympatyczny gest „nieliturgiczny” sprawia, że ta nieziemska liturgia pełna symboli zostaje wpleciona w naszą codzienność, tę która nas ogarnia za drzwiami kościoła.

I jeszcze życzenie. Czasami brakuje mi w kościele możliwości włączenia się w modli-twę wiernych. Chciałabym, oprócz modlitw czytanych przez księdza czy ludzi, którzy tę mo-dlitwę wcześniej przygotowują, mieć okazję włączenia się spontanicznego w tę część mszy. Aby na środku kościoła stał mikrofon, do którego można by podejść. Wiem, że są msze z na żywo prowadzoną modlitwą wiernych (jak i z innymi wieloma elementami mszy przy udziale wiernych) w małych wspólnotach. Może w dużym kościele szanse powodzenia są mniejsze, ale chciałabym mieć taką szansę. Może wpłynęłoby to na bardziej świadomy i zaangażowany udział wiernych w liturgii. Czasami marzą mi się też kazania dla dorosłych według wzorca z mszy dla dzieci. Dialogowane. Ale nigdy w takich nie uczestniczyłam. Szkoda.

Kiedy zastanawiałam się nad pytaniem ankiety (co zniechęca, co przyciąga, co jest najtrudniejsze we mszy, itp.) doszłam do wniosku, że litania obiekcji lub pozytywów może być bardzo długa, ale w gruncie rzeczy nie jest to sedno ani moich motywów chodzenia do kościoła ani sedno Eucharystii. Dlatego ten fragment ankiety potraktowałam wybiórczo.

Powszechnie znane wyliczenia statystyczne informują, że około 90% Polaków określa się jako wierzący, ale zaledwie 30% deklaruje swoje uczestnictwo w niedzielnej mszy świę-tej. Z tego zestawienia wynika, że przeważająca większość ludzi wierzy, ale do kościoła nie idzie. Sądzę też, iż owe 30% może okazać się również szokującą swą wielkością liczbą wobec przystępujących do komunii. Sama na różnych etapach życia znajdowałam się w każdej z tych grup. I mogę to zrozumieć. Mogę też modlić się za tych, którzy do Kościoła jeszcze nie doszli i za siebie, by w Nim wytrwać. Za tych, którzy mówią, że im Kościół nie jest do zba-wienia potrzebny. To prawda, do zbawienia potrzebna jest łaska Boża, a Eucharystia jest nią w sposób szczególny. Bóg – czy mi się to podoba, czy nie; czy tego chcę, czy nie; czy to ro-zumiem, czy nie – w swym zamyśle i mądrości udziela jej za pośrednictwem Kościoła. Więc „Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko.” (Iz 55,6).

Publikacja: „Więź” 1998/10