Wstęp do powieści Siedem spotkań
Wstęp do powieści Siedem spotkań
Wstęp to dla mnie jedna z najtrudniejszych części tej powieści. Jakby tu przedstawić siebie, nie mówiąc za wiele wprost? Mimo że oddaję w Państwa ręce autobiografię, tak naprawdę nieustannie towarzyszy mi chęć schowania się w mysiej dziurze. Pokazania się za zasłoną zdarzeń i komentarzy. Dlatego w tej powieści bohaterką uczyniłam Agnieszkę. Imię zapożyczyłam od siostry, chociaż nie pasuje ono do mojego charakteru i osobowości, mnie jako Elżbiety. Zakładam jednak, że Ty, Czytelniku, tego nie wiesz i nie zrobi Ci różnicy, kim się mianuję. Wiedz tylko, że prawdziwa Agnieszka, moja siostra, radzi sobie w życiu, nie daje w kaszę dmuchać. W powieściowej bohaterce skrywam samą siebie.
Równocześnie muszę zastrzec, że zmieniłam dane osobowe, nazwy miejscowości, ulic. Opowieść o mojej przeszłości ukazana została osobiście. Pamięć człowieka jest i ulotna, i fragmentaryczna. Nie chciałam nikogo obrazić, zranić. To, jak widzę bohaterów tej historii, to nie prawda obiektywna na ich temat, jedynie moje odczucia, moja własna perspektywa.
Czytelniku, z fragmentów książki nie całkiem i nie bez trudności odtworzysz moje CV. Ale za to zapraszam Cię do mojego wewnętrznego świata. Do kotłowaniny myśli i kipiącej uczuciami młodości, do przyjrzenia się dojrzewaniu, wychodzeniu z nerwicy oraz z nastoletniego egocentryzmu. Do towarzyszenia mi w życiu dojrzałym i rozrachunku z przeszłością. Ale przede wszystkim zapraszam Cię do miejsca bardzo intymnego: gabinetu psychologa. Możesz uczestniczyć w mojej pierwszej wizycie, być świadkiem całego procesu porządkowania i przyswajania historii życia na nowo, a także pożegnać wraz ze mną panią psycholog po pięciu latach intensywnej terapii.
W roku 2016 zdecydowałam się na zmianę leków antydepresyjnych. Te, które brałam do tamtej pory, nieustannie podbijały moją masę ciała. Od 2002, czyli początków farmakoterapii, przytyłam pięćdziesiąt kilogramów. Pewnie gdyby mi ktoś powiedział, że po piętnastu latach zażywania leków osiągnę wagę słonia, rzuciłabym je. Ale cały sekret tkwił w tym, że mi pomagały. Od samego początku następowały liczne zmiany w ich składzie i doborze, i dopiero po około czterech latach osiadłam na dobre w życiu. Biorę leki wytrwale przez cały czas. Jakiś czas temu, decydując się na zmianę z powodu kolejnego wzrostu wagi, poprosiłam psychiatrę, bym mogła przeżyć ten eksperyment w domu, nie w szpitalu. Przystosowanie się organizmu i psychiki trwało kilka niesamowicie długich miesięcy. Nawrót depresji wstrząsnął mną do głębi. Myśl, że taki stan mógłby się utrzymać dłużej, skłoniła mnie do zaplanowania hospitalizacji. Całe szczęście w grudniu mądry doktor włączył jeszcze jeden specyfik i ich kompilacja nareszcie zadziałała. Stanęłam na nogi. Wtedy też dotarłam do gabinetu pani psycholog. I się zaczęło…
To była moja kolejna terapia, ale pierwsza u specjalistki, którą świadomie wybrałam. Ciąg dalszy znajdziesz, Czytelniku, w powieści.
W roku 2020 narodził się pomysł na powieść. Nie chciałam na początku przyznać się do autobiograficznego charakteru poszczególnych części. Im dalej posuwałam się w tworzeniu, tym bardziej stawało się oczywiste, że przed tym nie ucieknę. Wzięłam udział w kursie kreatywnego pisania. Hmm… ja? Polonistka? Autorka wielu publikowanych form? Jednak tworzenie powieści to zupełnie inne zadanie: wyboiste, złożone, ambitne. Pierwszego kursu nie zaliczam do zbyt udanego, ale dowiedziałam się na nim od koleżanek o innych w Pasji Pisania. Potem nastały liczne szkolenia i rozmowy do drugiej w nocy. Dzięki Basi – obecnie Blok Pisarski – uwierzyłam w siebie i swój pomysł. Wiele wiedzy i doświadczenia zyskałam, uczestnicząc regularnie w szkoleniach.
Zaczęłam od fragmentów ze środka, na wyrywki, podążając za intuicją i nastrojem. Odsłaniam tematy poruszane na rozmowie z psycholog, które też opisywałam w listach do niej między sesjami. Wstępny tytuł powieści brzmiał Deprecha, początek i … Chciałam z różnych zdarzeń w moim życiu ukazać, jak ta choroba przenika na wskroś. Jak nieustannie towarzyszy mi od lat do chwili obecnej. A przy okazji uświadomiłam sobie, jaki ogrom pracy wykonałam nad sobą, jak straszliwie cierpiałam i jak nieugięcie walczyłam o każde uderzenie serca, każdy oddech i godzinę życia. Udało mi się ukończyć cztery kierunki studiów i zmienić zawód. Moje CV zawierające dane o wykształceniu, doświadczeniu zawodowym oraz zainteresowaniach mieści się na kilku stronach. Patrząc na nie, jestem nie tylko dumna z siebie, ale podziwiam swoją twardą walkę, to nieustanne powstawanie z kolan, wydobywanie się z dna rozpaczy i bezsensu. Zdiagnozowano u mnie zaburzenia depresyjne nawracające. Na pytanie, jak długo będę musiała przyjmować leki, czy do końca życia, psychiatra skinęła twierdząco głową. Nie, nie przeraża mnie to. Raczej dodaje pewności siebie.
Kiedy psycholog zaproponowała mi podjęcie na sesjach tematów z przeszłości, pomyślałam z rezerwą, że przecież wszystko mam już poukładane, uporządkowane, wybaczone. Ale zgodziłam się. Wróciłam do domu i usiadłam, by przemyśleć, o czym ewentualnie chciałabym powiedzieć na terapii. Spisałam siedem zagadnień: Władysław, ojciec i mama, babcia, oaza, praca, Hrabia, depresja. Zaplanowałam, że w ciągu siedmiu sesji się z tym uporam i poprosiłam o wizyty co półtora tygodnia. Gdy przypomniałam sobie o tym, postanowiłam zmienić tytuł powieści na Siedem spotkań. Trwały one w rzeczywistości dwa lata, a terapia została jeszcze wydłużona o trzy. Łącznie pięć.
Powieść składa się ze strzępków rozmów, przemyśleń, listów, moich wierszy. Na początku każdej części widnieje wiek bohaterki i rok opisywanych wydarzeń. Przykładowo 19/1990 oznacza, że Agnieszka miała dziewiętnaście lat i akcja toczyła się w 1990 roku. Niekiedy do tych danych dołączam dodatkowe informacje.
Fragmenty nie są ułożone w pełnej chronologii. Prolog – nieco trudniejszy, musi takim pozostać. Struktura powieści zasadza się na rzeczywistej kolejności tematów podejmowanych podczas sesji. Terapia do żmudny proces, dlatego czasami wprowadzam nowe wątki i zagadnienia, a potem wracam do jeszcze nieskończonych, wcześniejszych. Proszę, nie zżymaj się na to, Czytelniku. Życie to nie prosta układanka, raczej mozaika i tkanie dzień po dniu swojej historii.
Mniemam, że domyślasz się, Odbiorco, celu, który mi przyświecał, gdy zasiadałam do pisania. Początkowo chciałam podzielić się swoim doświadczeniem, tym, co przeżyłam i jak sobie poradziłam. Cierpiałam na depresję od początku liceum i dopiero w wieku trzydziestu sześciu lat podjęłam leczenie. I doznałam wielkiej ulgi, gdy moje stany złego nastroju i chęci unicestwienia, zakwalifikowano jako zaburzenia afektywne. Wcześniej żyłam w połowicznej niewiedzy, gdyż moja świadomość choroby była niepotwierdzona żadnym źródłem, zewnętrzną instancją. Otóż w młodości oparłam ją na jedynej książce, która znajdowała się w domu na temat zdrowia, czyli Lekarskim poradniku domowym – wydawnictwa Państwowego Zakładu Wydawnictw Lekarskich – opublikowanym w Warszawie w 1973 roku. Można w nim wyczytać, że objawy depresji to: krańcowe przygnębienie, reakcje psychiczne i procesy myślowe zwolnione, napęd ruchowy obniżony. Ponadto: złe samopoczucie, bezsenność (wczesne budzenie się, sen przerywany), zanik zainteresowań, brak apetytu, niepokój. Trudno było nastolatce, a potem młodej dziewczynie zinterpretować przygnębienie, spowolnienie procesów myślowych i reakcji psychicznych. Mój mózg się gotował od uczuć, przeżyć, autoagresji. Bezsenność nie przejawiała się przedwczesnym budzeniem się, snem przerywanym, ale jego chronicznym brakiem. Zainteresowania miałam obszerne. Bywałam u ludzi, toczyłam rozmowy z przyjaciółmi. Jadłam, a nawet obżerałam się kompulsywnie, zwłaszcza czekoladą. Tyłam, żeby zaraz rzucić się na dietę. Pędziłam na oazę, brałam czynny udział w spotkaniach, wyjazdach. Angażowałam się w pracę zawodową, jaka ona by nie była. Żadne objawy nie pasowały do mojej depresji. Wszystko działo się na opak. Podjęłam dwie próby szukania pomocy medycznej. Podczas wizyty lekarskiej powiedziałam, że mam problemy ze snem. Otrzymałam opakowanie relanium. Gdy leki się skończyły i chciałam ponowić receptę, usłyszałam, że lekarz nie może mi ich dalej wypisywać, żebym kupowała herbatki ziołowe i krople na nerwy. Drugi lekarz, któremu skarżyłam się wręcz otwarcie na depresję i mówiłam o myślach samobójczych, odparł, że każda kobieta raz w miesiącu przez to przechodzi, żebym się nie przejmowała. Zniechęciłam się i przestałam wierzyć, że ktokolwiek może mi pomóc. Podczas terapii u księdza jezuity, psychologa też nie było mowy o depresji. Raczej o nerwicy. Hrabia wierzył, że rozładuje we mnie podczas terapii owe napięcie i złe samopoczucie. Słowem nie zająknął się o leczeniu farmakologicznym. On też stawiał na zioła.
Chciałabym zatem w mojej powieści pokazać wyboistą drogę, którą przeszłam w nieświadomości depresji, a nawet w jej zaprzeczeniu. Tysiąckrotnie czułam się tak, jakbym miała mózg na wierzchu, bez żadnej osłony i dlatego każdy bodziec bolał niewyobrażalnie. Teraz noszę sztuczną osłonę niczym protezę i moja głowa, a za tym całe ciało, funkcjonuje „normalnie”. W życiu nie nawaliłam w pracy, a przepracowałam trzydzieści pięć lat. Nie opuściłam rannego wstawania na czas, nie zalegałam w łóżku w ciągu dnia, bo obowiązki stawały się priorytetem. Zaciskałam zęby i mówiłam sobie, że muszę zapłacić za czynsz, spłacać pożyczki, mieć na jedzenie. To nic, że czasami funkcjonowałam jak automat. Na zewnątrz nikt tego nie dostrzegał. Szukałam nieustannie pomocy u ludzi. Żyłam wiarą. To właśnie chciałabym pokazać. Że można… Że można w depresji przeżyć życie i je ocalić.
Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Modlitwa. Wiara zbuntowana i oporna, aż do dojrzałej i akceptującej. Bardzo kosztowna, bardzo. Najważniejsza wartość. Gdy zbierałam materiały do pracy magisterskiej z teologii i czytałam utwory Romana Brandstaettera, wpadł mi taki szkic w ręce:
„Ilekroć na zjazdach albo w liczniejszym towarzystwie ktoś próbował z nim rozmawiać o literaturze katolickiej i zagadnieniach religijnych, rozglądał się dookoła i szybko zmieniał temat. Gdy umarł, córka jego zwróciła się z prośbą do księdza arcybiskupa o udział w kondukcie pogrzebowym. Arcypasterz zadał córce pytanie:
– Czy pani ojciec przynajmniej wierzył w Boga?
A córka na to:
Ekscelencjo, mój ojciec był dobrym katolikiem. Tylko nigdy tego nie ujawniał. Był na to za skromny.
Arcybiskup zamyślił się.”1
Ta powieść jest też o mojej wierze.
Siedem spotkań nie ma na celu podłamać, zniszczyć nadziei. Raczej ją stworzyć, wlać i umocnić. Człowiek może tak wiele zrobić, przemóc, wydobyć. Życie jest naprawdę szalone i piękne. Warto żyć!!!
1 Brandstaetter R., Przypadki mojego życia, wyd. W drodze, Poznań 1988, s. 122